Wszystko co dobre kiedyś się kończy, tymi słowami mógłbym skwitować ostatni tegoroczny pobyt na wyspie Sula w Norwegii, gdyby nie to, że wiele przyjemnych rzeczy właściwie dopiero się rozpoczyna, ale od początku.
Kiedy „Eventur” zaproponował mi wyjazd z grupą wędkarzy do Norwegii, nie do końca byłem przekonany czy jest to oferta dla mnie. Podstawową obawą było to, czy żona da mi zielone światło, bo na ten właśnie czas mieliśmy zaplanowany wypoczynek w Bieszczadach. Ale jak się okazało, nie tylko kocha, ale także rozumie moją pasję.
Wyjazd grupowy to wiele niewiadomych. Przede wszystkim, nie wiemy z kim dane nam będzie spędzać czas. Kilkadziesiąt osób, w różnym wieku, o różnych profesjach i temperamentach. Czy znajdą się w grupie jednostki wybitne, potrafiące zepsuć wszystko? Czy nic się nie wydarzy? Te pytania pozostają bez odpowiedzi do ostatniego dnia naszej wspólnej eskapady.
Sama trasa, poza kilka niespodziankami, z którymi trzeba było sobie radzić, minęła spokojnie. Dotarliśmy na Sulę, wyspę położoną w Norwegii Środkowej, w niedzielne popołudnie. Jak to Polacy mają w zwyczaju, tego samego dnia, kilka łodzi wypłynęło na rekonesans. Oczywiście, najpierw było zakwaterowanie, przekazanie łodzi, szkolenie dotyczące zasad bezpieczeństwa, itp. Co by nie mówić, na kolację mieliśmy na stole świeże ryby.
Prognozy pogody, za sprawą frontu atmosferycznego przechodzącego przez całą Europę, nie napawały optymizmem. Wiedzieliśmy, że będziemy zdani na wychwytywanie momentów, kiedy to siła wiatru na tyle osłabnie, abyśmy mogli wyjść w morze i tak też robiliśmy.
Pierwszy wspólne wyjście wyglądało bardzo efektownie. Dziewięć aluminiowych łodzi majestatycznie opuszczało port, po czym rozpierzchło się po łowiskach w poszukiwaniu okazów. Byliśmy w ciągłym kontakcie, ale nikt nie informował o namierzeniu konkretnych ryb. Pływaliśmy głęboko, płytko, po stokach, na górkach i wszędzie było to samo – ogromne ilości koleni. Tylu rekinów nie złowiłem jeszcze nigdy. Były bardzo agresywne, atakowały wszystko co było w zasięgu ich rażenia. Oczywiście, wszystkie ryby z powrotem trafiały do wody, choć zanim to następowało, obowiązkiem było zrobienie kilku zdjęć. Ten gatunek rekina nie dorasta do wielkich rozmiarów, ale ryb wielkości 140-150 cm kilka na pokładzie łodzi gościliśmy. Przy odhaczaniu musieliśmy uważać na ostre kolce jadowe jakie te ryby mają przy płetwach grzbietowych, gdyż chwila nieuwagi skutkowała tym co spotkało mnie, a mianowicie, mój brzuch jest cały tyko dlatego, że miałem gruby i mocny kombinezon.
Kolenie mają to do siebie, że gdziekolwiek się nie pojawiają przepłaszają z łowiska inne gatunki ryb. Tak też było i tym razem.
Słynące z bardzo dobrych łowisk dorsza, molwy i halibuta wody okalające Sulę zostały spacyfikowane przez rekiny i one tam królowały. Były też ogromne ławice dorodnych makreli, ale na nie się nie nastawialiśmy. Trzeba było więc znaleźć wariant alternatywny. W drodze do portu zatrzymaliśmy się przy skałach. Chciałem sprawdzić czy jedne za najbardziej walecznych ryb jakie łowiłem także zostały przegonione z łowiska. Pierwszy rzut w kierunku skał, branie, zacięcie, efektowny hol i dorodny rdzawiec melduje się na łodzi. Z tego miejsca wyciągnąłem jeszcze kolejne dwie ryby, więc wiedziałem już co będzie tematem wieczornej odprawy. Na niej temat rdzawców dominował. Przedstawiłem biologię tych ryb, powiedziałem o miejscach bytowania, scharakteryzowałem technik połowu i przynęty, a ponieważ moi kompani chłonęli wiedzę jak gąbka spokojny byłem o kolejne dni.
Kiedy wiatr ucichł ponownie wybraliśmy się w morze. Nie mi nic sympatyczniejszego niż widok wędkarzy, którzy wdrażają w życie to co starałem się im przekazać. Wiele łodzi podpłynęło do skał i zaczęło mierzyć się z rdzawcami. Widok niesamowity, kiedy to kolejne wędziska targane były holami dorodnych i walecznych ryb. Widok był imponujący, tym bardziej, że do połowów tych ryb używaliśmy lekkich wędzisk. Ja operowałem Talonem wykonanym w pracowni Art Rod w Poznaniu. Ciężar wyrzutowy mojego kijka to 85 gram. Wielkość ryb była różna, ale te mierzące ponad 85 cm nie były rzadkością. Co jakiś czas rdzawca ubiegał waleczny dorsz, a przy dnie przynęty dopadały molwy, niemniej jednak to rdzawce najczęściej podnosiły nam tętno. Kolejne dni były podobne, więc nawet w wodach zaanektowanych przez rekiny polscy wędkarze dobrze sobie radzili.
W Norwegii czas płynie bardzo szybko, więc chwilę po tym jak się rozpakowaliśmy trzeba było zacząć się pakować. Cóż, nic nie trwa wiecznie. Podróż do kraju upłynęła nam bardzo szybko, a każdy metr oddalający nas od norweskich łowisk, u większości wzmagał tęsknotę z nimi.
Reasumując. Wody wokół Suli to bardzo atrakcyjne i zróżnicowane łowiska. Na pogodę nie mamy wpływu, nie zawsze jest ona idealna, tak też było tym razem. Baza, w której gościliśmy to wysoki standard i pełen profesjonalizm, tam nie ma nic przypadkowego. Łodzie bardzo dzielne i wygodne. Dla mnie wyprawa grupowa była wyzwaniem i nie żałuję, że dzięki mojej małżonce miałem szansę się z nim zmierzyć. Podczas tej wyprawy poznałem wielu ciekawych ludzi. Z kilkoma jestem umówiony na kolejne eskapady. Cały wyjazd podsumować mogę jednym zdaniem: na Sulę, za sprawą biura „Eventur”, wyjechała grupa obcych ludzi, a wróciła ekipa zdrowo zakręconych i sympatycznych kumpli. Czy wszyscy tak to oceniają? Nie wiem. Ale skoro wielu z nich w drodze powrotnej umawiało się na wyprawę kwietniową, to myślę, że mieli podobne odczucia.
Do zobaczenia koledzy, być może na Suli….