Są takie miejsca, które na stałe wpisują się w rytm naszego życia. Dla mnie, a także na szczęście dla kilku moich przyjaciół, takim miejscem jest osławiony Przylądek Północny, a dokładniej mówiąc baza wędkarska Nord Star w miejscowości Skarsvag. Odwiedzam ją regularnie odkąd powstała i myślę, że tak będzie już do końca życia, mojego albo jej.
Dziki, nieskażony ręką człowieka krajobraz. Odmienna przyroda, której próżno szukać bliżej Polski. Obfite łowiska, zamieszkiwane przez rekordowe okazy dorszy, halibutów, zębaczy, żabnic, czarniaków czy karmazynów, to tylko kilka powodów aby cyklicznie odbywać podróże na kraniec Europy. Każda taka eskapada jest przygodą, czymś za czym tęsknimy niemal cały rok. Do każdej odliczamy dni i przebieramy nogami, kiedy do wyjazdu zostaje niewiele dni.
W roku ubiegłym gościliśmy tam w sierpniu, w tym roku wybór padł na wrzesień. Niestety, z przyczyn napisanych przez życie, nie dane było wszystkim, którzy pierwotnie mieli z nami jechać dotrzeć do celu, ale siedmiu z nas na Nordkapp dotarło. Grono szczęśliwców stanowili: Darek, Marcin ze Szwecji i Marcin z Gostynia, Piotrek, Rafał, Marek i ja. Podróż przez całą Skandynawię do najłatwiejszych nie należy, wiedzą to ci, którzy się z takim wyzwaniem już mierzyli. Na początek 18 godzinny rejs promem, na nim na nudę narzekać nie można, a później prawie 2000 km po szwedzkich, fińskich i norweskich drogach. Brak autostrad, liczne fotoradary i ograniczenia, łosie i renifery pasące się przy drogach, to wszystko czasu podróży z pewnością nie skraca, no ale w końcu udało się dotrzeć. Wyjechaliśmy z Polski we wtorek, w czwartek byliśmy w bazie.
Początkowo prognozy pogody optymizmem nie napawały. Cóż, przymusowe dwa dni odpoczynku po długiej podróży dobrze nam zrobiły. Kiedy jednak warunki atmosferyczne poprawiły się na tyle, że można było wyjść na otwarte morze, wykorzystywaliśmy to maksymalnie. Praktycznie cały dzień spędzaliśmy w poszukiwaniu dobrych łowisk. Nie było to łatwe, gdyż wody wokół Przylądka Północnego oblegane były przez ogromne ilości małych czarniaków. Z pewnością niejeden nasz rodak ucieszyłby się z takiego stanu rzeczy, bo mięsa nałowić się można było do bólu, nas natomiast takie ryby nie interesowały. Po naszych stałych miejscówkach szukaliśmy okazów, które można sfotografować i bez wstydu pokazywać je szerszemu gronu i to się nam udało. Fajnych ryb mieliśmy dość dużo, choć nie wszystkie uwiecznialiśmy na zdjęciach. Niestety, tym razem nie złowiliśmy dorodnego halibuta, niech rosną, za rok może się do nich dobierzemy. Złowiliśmy sporo ładnych dorszy, dorodne czarniaki i plamiaki, więc wędkarsko wyjazd należy uznać z udany.
Oczywiście, nie mogło też zabraknąć innych atrakcji. Zwiedzenie wyspy, wizyta w centrum turystycznym, to nasza inwencja. O efekt wow zadbała już sama natura, bo zorza polarna, którą dane było nam oglądać, to zjawisko niesamowicie spektakularne.
Ryby to jedno, ale znacznie od nich ważniejsi są ludzie. Z tą ekipą, a mówię to z całą stanowczością, mogę jechać na koniec świata. Przekonałem się o tym kolejny raz. Każdy znał swoje miejsce w szeregu, każdy widział co i kiedy ma robić. Kulinarnie to była jakaś masakra. Krabony królewskie, hamburgery z dziczyzny, ceviche z dorsza, tatar, ryby smażone w różnych postaciach, to tylko kilka pozycji z naszego menu, którego nie powstydziłaby się żadna, nawet najbardziej markowa restauracja. Poza tym, klimat jaki potrafiło stworzyć kilku facetów, zamkniętych w bazie na końcu świata, na długo pozostanie w pamięci.
|
Podsumowując, kolejna wyjątkowa wyprawa ludzi, którzy wiedzą, że choć niczego nie muszą to razem mogą wszystko. Dziękuję każdemu z osobna za pozytywne emocje oraz za to, że mogę być częścią tej ekipy. Każdy z nas jest inny, a jednak potrafiliśmy znaleźć coś co nas łączy i sprawia, że lubimy ze sobą przebywać.
Zatem Przyjaciele, zacząłem odliczać dni do sierpnia przyszłego roku, kiedy to znowu będziemy się pakować, aby po kilku dniach podróży zameldować się w bazie Nord Strar na norweskiej wyspie Mageroya.