Ostatni piątek tegorocznych wakacji był dla mnie pretekstem, aby wspólnie z synem odwiedzić kuter Nurek w Kołobrzegu. Z reguły jest tak, że planując jakąkolwiek wyprawę morską staram się zasięgnąć informacji, co w trawie, a właściwie w morskich odmętach, piszczy. Tym razem jednak odstąpiłem od tej zasady, bo celem nadrzędnym było spędzenie czasu z synem, niestety niezbyt częstym partnerem moich wypraw.
Jak to z Nurkiem bywa, na jednostce zameldowaliśmy się wieczorem, aby noc spędzić na kutrze i wypoczętym zacząć łowienie. O czwartej nad ranem armator zaplanował wyjście z portu, więc było to jak najbardziej zasadne. Poza tym, czas poprzedzający wypłynięcie z portu jest doskonałą okazją do zawierania nowych znajomości i poznawania pozostałych uczestników rejsu. Dla mnie wędkarstwo to przede wszystkim ludzie, tak więc takie chwile mają szczególne znaczenie, a przyznać muszę, że tym razem ekipę miałem zacną. Nie dość, że przesympatyczni, to jeszcze są doskonałymi wędkarzami, o czym miałem się przekonać już z kilka godzin.
Celem naszej wyprawy były tzw. „trzecie kamienie”. Ci, którzy odwiedzają kołobrzeskie łowiska, wiedzą o co chodzi. Głębokość oscylowała w okolicach 35 metrów. Warunki na morzu dobre, a właściwie bardzo dobre. Minimalny wiatr i słaby dryf wielu wędkarzom utrudniał życie, natomiast kompani, którzy łowili w moim sąsiedztwie doskonale sobie z taką aurą radzili. Od pierwszego napłynięcia na pokładzie regularnie lądowały dorsze. Oczywiście, nie wszystkie, z uwagi na wymiar ochronny, na nim pozostawały, ale i tak wyniki były zadowalające. Uczciwie trzeba stwierdzić, że kolosów nie było, to jednak przeciętna wielkość łowionych ryb była więcej niż zadawalająca. To samo dotyczy kondycji jak i ilości zabranych dorszy.
Pomimo znacznej głębokości, warunki pozwalały, a wręcz preferowały, łowienie delikatne. Najskuteczniejsze były wabiki o wadze 60-80 gram. Ja rozpocząłem od 90 gram, a skończyłem na 50. Były chwile, że lepsze wyniki dawały przywieszki, ale generalnie, zarówno gumy jaki pilkery były skuteczne. Kolorystycznie nie było zdecydowanego faworyta. O ile w przypadku gum najwięcej wątłuszy połakomiło się na fiolet i jego różne kombinacje, o tyle w pilkerach gusta ryb były zdecydowanie bardziej zróżnicowane.
Tradycją na Nurku jest wyrafinowana kuchnia, tak też było tym razem. Pierwsze i drugie śniadanie to poezja, natomiast na myśl o obiedzie w kącikach moich ust pojawia się ślinka.
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Droga powrotna upłynęła nam na pogawędkach o sprawach bardziej i mniej ważnych. O tym jaka atmosfera panowała podczas rejsu niech świadczy fakt, że już planujemy kolejny wspólny wypad, który mam nadzieję uda nam się zrealizować we wrześniu.
Aby nikogo nie pominąć, dziękuję za rejs wszystkim jego uczestnikom. Ekipa z Pyrzyc i okolic tego miasteczka, to pierwsza liga – wędkarska i towarzyska. Miałem to szczęście, że pozostali wędkarze w niczym im nie ustępowali, więc ostatni piątek tegorocznych wakacji zaliczam do udanych, a nawet bardzo udanych!